Łady i nieporządek, czyli dwa dni na Ukrainie.



Na wstępie chcę zaznaczyć, że nie mam nic do Ukrainy. Mam nadzieję, że uda mi się tam jeszcze kiedyś pojechać i zobaczyć ją może z innej perspektywy, może spodoba mi się bardziej. Trafiliśmy jak trafiliśmy i drugi raz w to samo miejsce bym nie pojechała, ale nie zrażam się i planuję w przyszłości jeszcze kiedyś wrócić za wschodnią granicę. Było to ciekawe doświadczenie, warto było zobaczyć ten kawałek Ukrainy, chociaż żeby uświadomić sobie, że u nas nie jest tak źle.



 Dzień 1.

Wyjechaliśmy wcześnie rano, a właściwie późno w nocy, żeby mieć dużo czasu na zwiedzanie. Granicę przekroczyliśmy w Medyce, o dziwo dość szybko. Już w Polsce zabraliśmy ukraińskiego przewodnika, który miał nam załatwić szybsze przejście przez granicę. Gdy czekaliśmy na nasze paszporty rzuciła mi się w oczy tablica z napisem w trzech językach. Po ukraińsku, po "angielsku" i po polsku. Gdyby nie było napisu po polsku to bym nie zrozumiała o co chodzi. "Passing is for bided", podobno to znaczy "przejście zabronione" (niestety nie zrobiłam zdjęcia, strasznie żałuję). Po przekroczeniu granicy ukraińskiej pojechaliśmy w stronę Lwowa, żeby wymienić pieniądze (podobno tak jest korzystniejszy kurs). Mieliśmy trochę czasu do otwarcia kantoru, więc poszliśmy do Auchana. Nasze zdziwienie sięgnęło zenitu, gdy jakiś facet kazał nam podejść i dać plecaki. To jeszcze nic, bo włożył je do worków i zgrzał brzegi! Domyśliłyśmy się, że to przeciw kradzieży, ale zbyt wygodne to nie było. Musiałyśmy nosić plecaki w koszykach.

Następnym punktem wycieczki był Truskawiec. Miasto było dawniej polskim uzdrowiskiem, teraz też przyjeżdżają tam turyści pić "lecznicze wody". Nie lubię takich miejsc. Pełno ludzi pijących jakąś śmierdzącą ciecz, nazwaną wodą. Nie wiem, może na kogoś działa to "leczniczo", może pomaga, ale wydaje mi się, że w tak krótkim czasie to tylko efekt placebo.
W Truskawcu ukraińskie przewodnik, pan Kola, poprowadził nas pod jakąś górę. Nie wiem co mieliśmy tam zobaczyć. Nikt nie wie, wszyscy umierali. Było tak duszno, że nawet stojąc w miejscu, pot lał się ze wszystkich strumieniami. Wyszliśmy na tą górę, zobaczyliśmy jakiś hotel z zewnątrz, naprawdę nie mam pojęcia, o co chodziło i zeszliśmy na dół. Przy okazji prawie rozjechało nas kilka samochodów, bo na Ukrainie jedyny respektowany przepis drogowy to jedno z praw dżungli, czyli "silniejszy wygrywa". Żeby bezpiecznie przejść przez jezdnię nawet na pasach, należy upewnić się, że w promieniu 0,5 km nie ma żadnego samochodu. Dobra, może trochę przesadziłam, ale po tym, jak we Lwowie, będąc na pasach, zapaliło mi się czerwone światło i jakaś osobówka prawie we mnie wjechała, (bo przecież ma zielone!) wolę upewniać się po 3 razy. Jadąc na Ukrainę, pamiętajcie, że tam pieszy nie ma pierwszeństwa.

Było tak duszno, że musiał w końcu spaść deszcz. Tak więc, po dotarciu do miejscowości Drohobycz rozpętała się burza. Siedzieliśmy w autobusie i obserwowaliśmy rzekę płynącą ulicą. I panie biegające po nierównym chodniku w 15-centymetrowych szpilkach. Jeżeli narzekacie na stan polskich chodników, wybierzcie się na Ukrainę, naprawdę. Potem żadne nierówności nie będą Wam straszne. Gdy deszcz trochę się uspokoił, razem z Ewą postanowiłyśmy iść na lody. Po drodze trafiłyśmy na coś, co nas przeraziło. "Rynek", gdzie ludzie handlowali jedzeniem. Mięso i ryby ze "straganu" w jakiejś rozwalającej się budzie, towary na ziemi i pełno ludzi.
 
Jednym z elementów krajobrazu, który postanowiłam namiętnie fotografować, były wszechobecne samochody marki Lada. Jakieś 70%-80% pojazdów poruszających się po ukraińskich dziurach, zwanych szumnie "drogami" to właśnie Łady. Nawet przyszli kierowcy uczą się na nich jeździć. Nie widziałam innej "eLki", czy taksówki, niż Łada. Występują we wszystkich kolorach, więc chociaż jest kolorowo. Muszę jeszcze dodać, że pozostałe samochody osobowe to mercedesy, audi, porsche, i inne drogie marki.

Wracając do lodów. Gdy w końcu znalazłyśmy panią, sprzedającą lody gałkowe prosto z ulicy, zamówiłyśmy po dwie gałki i umarłyśmy. Pani z pekaesami lepszymi, niż te, które miał Cezary Pazura w "Kilerów dwóch" (niestety zdjęcie jest kiepskiej jakości, ale wiecie o co chodzi), moczyła gałkownicę w doniczce z brudną wodą. Na wierzchu pływała piana (po lodach, ale mimo wszystko...), widać było, że dawno nikt tej wody nie wymieniał. Stwierdziłyśmy, że może nie umrzemy i zjadłyśmy te wspaniałe lody. Oprócz grudek lodu w środku, i poziomu higieny, nie mam większych zastrzeżeń.


W Drohobyczu obejrzeliśmy pomnik jakiegoś faceta (nie był podpisany, a nikt nie wiedział kto to. Dzisiaj znalazłam w Internecie informację, że to pomnik wybitnego ukraińskiego uczonego Jurija Drohobycza).

Następnie pojechaliśmy do Rudek. Na filmie, który jest na dole posta, mniej więcej w połowie można zobaczyć jak rzucało wszystkimi po autobusie. To dzięki temu, że na drodze często nie było nic innego oprócz dziur. Odległość z Drohobycza do Rudek pokonaliśmy bodajże w dwie godziny, a to niecałe 50 km!
W Rudkach zjedliśmy obiad, czyli barszcz ukraiński (czy to normalne, że na dnie było mięso wyglądające jak mózg?), ziemniaki puree (z ogromną ilością stopionego masła na wierzchu), kotlet w cieście (bez smaku) i dziwnie przyprawioną, pikantną marchewką. Aj, byłabym zapomniała! Na przystawkę dostaliśmy pomidory i ogórki z koperkiem i szczypiorkiem (masakrycznie słone, pokrojone byle jak). Do picia był kompot z suszu.
Posileni (powiedzmy) wyruszyliśmy w stronę pałacu Fredrów-Szeptyckich. Do ostatniego momentu nie wiedziałam gdzie idziemy. Droga prowadziła obok opuszczonych budynków akademickich (o tym później), pól uprawnych, później nawet przez las. Po 10 minutach marszu wyszliśmy obok pałacu. Pierwsze wrażenie - wow. Słońce świeciło w oczy. 

Po przejściu do cienia, okazało się, że nie jest tak kolorowo. Stanęliśmy chwilę, aby posłuchać co przewodnik opowiada (już nie pan Kola, który nas zostawił), ale nikomu nie udało się skupić, bo komary nas po prostu jadły (to również można zobaczyć na filmie na dole notki). Potem na szczęście weszliśmy na chwilę do środka, żeby podziwiać odnowione ściany. Przepraszam bardzo, do podziwiania był jeszcze kominek w rogu i sala, w której podobno prowadzone są zajęcia. Nie mam pojęcia z czego. Gdy tylko ponownie wyszliśmy na zewnątrz, komary wróciły do ataku. Przewodnik kazał nam wejść od drugiej strony budynku, mimo że z pierwszej sali (tej z kominkiem) można było spokojnie przejść do sali obok, ale my musieliśmy się przecież wystawić komarom na pożarcie. Po co to wszystko? Żeby zobaczyć schody. 

Nie powiem, ładne są. Podobno były zbudowane tak, żeby skrzypiały przy wychodzeniu, aby było słychać, że ktoś idzie. Fajnie dorobiona ideologia do fuszerki. Autentycznie, nigdzie nie widziałam tak źle zrobionej roboty jak tam. Byliśmy w pałacu Fredrów-Szeptyckich w piątek, w niedzielę miał się tam odbyć jakiś koncert. Ekipa złożona z kilku panów malarzy odnawiała budynek. Całe poprzednie zdanie mogłabym spokojnie dać w cudzysłów. Ściany pomalowane są tylko na wysokość ręki (w dodatku farbą w innym kolorze), słupki od barierki pomalowane razem z podłogą, nie mówiąc o tym, że wszystko jest schlapane. Nigdy do tej pory nie widziałam, żeby podczas malowania słupa na biało (nie wiem po co???), trawa w promieniu 0,5 metra była ochlapana farbą.


Później okazało się, że przyczyną oblężenia komarów był ogromny staw niedaleko pałacu. Mogłabym o nim (o pałacu, nie o stawie) pisać dużo, ale po prostu ręce i cycki opadają. Niewiele pamiętam z opowiadania przewodnika (mówił po ukraińsku - nie rozumiem po ukraińsku, ale coś tam dałam radę wyłapać), bo skupiłam się na tym, jak można było doprowadzić tak ładny budynek do takiej ruiny. Obok znajduje się też stajnia, budynki służby i kaplica. Podobno wybudowany był korytarz prowadzący od pałacu do kościoła Matki Boskiej Rudzkiej, aby w razie zagrożenia Aleksander Fredro razem z rodziną mogli nim uciekać.


Po powrocie pod jeden z budynków akademickich, dowiedzieliśmy się, że mamy tam spać. Z zewnątrz nie wyglądało tak źle, więc spoko. Dostaliśmy informację, że nie ma ciepłej wody. Mieliśmy do wyboru albo umyć się tam, albo pojechać do miejsca, gdzie mieliśmy mieć grilla i tam wziąć prysznic (2 prysznice pod jedną kabiną na 50 osób). Jednogłośnie stwierdziliśmy, że wolimy kąpiel w zimnej wodzie, byle szybko. Dzień był naprawdę gorący, w dodatku mieliśmy cały dzień jazdy i chodzenia (od 3.00 nad ranem, kiedy wyjechaliśmy z domu, do 18.00). Wszyscy marzyli o prysznicu. Weszliśmy do jednego z budynków, przed którym siedziała jakaś staruszka z wieelką kłódką (wyglądała trochę przerażająco). Pan Kola, który się zmaterializował nie-wiadomo-skąd pokazał nam pokoje. Podobno mieszkają tam studenci. PODOBNO. 

To nic, że w okolicy nie ma żadnego uniwersytetu ani uczelni. Razem z dziewczynami zostawiłyśmy bagaże w naszej czwórce na parterze i poszłyśmy zwiedzać. Zaczęłyśmy od naszego pokoju. Okno zaklejone PAPIEROWĄ taśmą malarską, żeby się nie otwierało, tak samo pęknięty sufit i dziura w ścianie. Brudne linoleum, trzy małe szafki, które po odsunięciu szuflady (uchwyt zrobiony z przykręconej wkrętem nakrętki od butelki plastikowej), po prostu się rozpadały, szafa, a w środku zamiast wieszaków hak zrobiony z kawałka drutu, brudny kontakt (chwała Bogu, że w ogóle miałyśmy prąd! w niektórych pokojach nie było gniazdek, ani żarówek). Ogromnym błędem było zerknięcie pod prześcieradło (które, jak reszta pościeli, śmierdziało zużyciem). Obsrany materac oraz pająki i pajęczyny w stelażu, robaki chodzące po ścianach i rozmnażające się w dywanie przywieszonym obok łóżka (żeby się ściana nie brudziła, no błagam). Postanowiłyśmy pocieszyć się chociaż łazienką i możliwością prysznica, więc wyszłyśmy z naszego apartamentu na korytarz w poszukiwaniu kibelka. Nie było trudno, bo można go było wyczuć już z połowy korytarza. Tak, nie było wody. Ale! Po przejściu na drugą stronę korytarza (jakieś 50 m), można było znaleźć 2 (!!!) umywalki z zimną wodą. Tak, nie było prysznica na parterze. Tak, te dwie umywalki były jedynym źródłem wody w całym budynku. Tak, nie było prysznica, ani wanny w całym budynku. Tak, poszłyśmy na drugie piętro i tak, szybko stamtąd uciekałyśmy. Swego czasu oglądałyśmy razem z Ewą horror "Czarnobyl. Reaktor strachu.". Nie sądziłam, że kiedykolwiek mogłabym się czegokolwiek po nim bać, bo był tak abstrakcyjny. Ci, którzy oglądali, na pewno kojarzą scenę z niedźwiedziem wyskakującym z jednego z pokoi w opuszczonym budynku. Właśnie tego bałyśmy się z Ewą na drugim piętrze. To głupie, ale właśnie taka atmosfera panowała w tym budynku. Nikt oprócz nas tam nie mieszkał. Myślę, że co najmniej od 20 lat.


Celem naszego wyjazdu na Ukrainę była integracja z młodzieżą z Rudek. W ramach "wymiany".  Po zwiedzeniu naszego luksusowego noclegu, wzięliśmy wszystkie rzeczy ze sobą (nikt nie ufał starszej pani z kłódką) i pojechaliśmy do jakiejś restauracji, przy której był mały basen, sauna i 2 prysznice. Tam mieliśmy mieć integracyjnego grilla. Nie wiem jak inni z mojej szkoły, ale ja jakoś nie poczułam się zintegrowana. Zwłaszcza, gdy czekałam 4 godziny na prysznic, a wcześniej jak ten burżuj, mogłam umyć sobie włosy i twarz w malutkiej umywalce, w lodowatej wodzie, w męskim kiblu w tejże restauracji. Nie poczułam się też zintegrowana, gdy zżerały mnie komary, ani nawet wtedy, gdy jakiś dwóch pijanych gości, jeden po trzydziestce, drugi po pięćdziesiątce, siłą wyciągnęli mnie na parkiet, żebym z nimi tańczyła do ukraińskich hitów. Dziękuję, postoję.

Gdy ukraińska młodzież została odwieziona przez autobus do domów (koło północy), ten sam autobus podjechał nas wziąć. Z tą różnicą, że tych Ukrainek było może z 15 (o ile dobrze pamiętam, były same dziewczyny), a nas 50. Autobus na oko dwudziestoosobowy. Było ciepło. Cieplutko. Najlepszy był dywan rozłożony tak do połowy autobusu.
Gdy w końcu wróciliśmy do akademika, razem z dziewczynami stwierdziłyśmy, że ograniczamy ryzyko do minimum i nie śpimy pod tą śmierdzącą pościelą. Ubrałam się w co miałam, czyli piżama, skarpetki i sweter, a mimo tego zmarzłam.

Dzień 2.

Po porannej wędrówce pokój-toaleta-umywalka-pokój (siusiu z jednej strony budynku, mycie rąk z drugiej, nasz pokój mniej więcej w połowie) okazało się, że wstałyśmy za wcześnie. Przy wjeździe na Ukrainę część osób zmieniła czas, a część nie (+1h), więc mieliśmy podawane dwa czasy (genialne rozwiązanie, przecież to tak trudno przestawić zegarek). Sfrustrowane, niewyspane (zapomniałam powiedzieć o świetnych stelażach! Gdy siadło się na łóżku, tyłek lądował na podłodze) spakowałyśmy się i szybko wyszłyśmy przed budynek, bo dłuższe przebywanie tam groziło zawałem. Na śniadanie były jajka sadzone i wieeeelkie kiełbaski, podobno to były parówki. No nie wiem. Nie powiedziałabym.
W planie na ten dzień był Lwów, ale wcześniej pojechaliśmy zobaczyć, wspomniany dnia poprzedniego, kościół Matki Boskiej Rudzkiej, gdzie pochowany został Aleksander Fredro. Na zdjęciu poniżej odnowiona dzięki Polakom wieża kościelna.


Po przyjeździe do Lwowa czekaliśmy na kolejnego przewodnika jakieś 1,5 godziny. W tym czasie zaplątał się koło nas jakiś pan grający polskie piosenki na dziwnym instrumencie (wie ktoś może jak się nazywa to coś?).

Gdy w końcu przyszedł przewodnik, a my skończyłyśmy lody, poszliśmy zobaczyć jakieś stare kamieniczki i aptekę. Byłam zbyt śpiąca, żeby cokolwiek zapamiętać, wybaczcie.

Następnie poszliśmy do kościoła Dominikanów. {edit: samochód na drugim zdjęciu to Zaporożec 968M, dziękuję za uwagę!}


Kolejnym punktem planu był pomnik Adama Mickiewicza. Robiliśmy tam zdjęcie grupowe (wiadomo). Po drodze mijaliśmy pchli targ.


Później rundka po kościołach: Jezuitów, cerkiew Przemienienia Pańskiego, cerkiew Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Nie rozróżniam który jest który i jaka historia się z nimi wiąże. Do każdego tylko weszliśmy i wyszliśmy. W kościołach nie robiłam dużo zdjęć, bo dzięki świetnemu gniazdku w akademiku nie mogłam naładować akumulatora od aparatu. Przy okazji prawie ugotowałam ładowarkę do telefonu.

Opera we Lwowie zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Chciałabym kiedyś przyjść tu w eleganckiej sukni, zasiąść w loży i oglądać. Wszystko zrobione jest z przepychem, ale gustownie. Zdecydowanie zakochałam się w tym miejscu. Niestety zdjęcia nie oddają jego piękna.

Następnie wstąpiliśmy do budynku Uniwersytetu Lwowskiego. Byliśmy tam bardzo krótko, właściwie tylko weszliśmy i wyszliśmy. Wnętrze naprawdę piękne.

Po obiedzie (tym razem smacznym! podano nam jakąś zupę, podobną do strogonowa, podsmażane ziemniaki i prawdziwego devolaya z toną masła) podjechaliśmy na cmentarz Łyczakowski. Nie czułam się tam jak na cmentarzu. Większość grobów jest zaniedbana i zniszczona, ale mimo tego są piękne. Szkoda, że poszliśmy tam po całym dniu chodzenia, bo można spędzić tam cały dzień. 
Poszliśmy tylko złożyć wieniec na Cmentarzu Orląt Lwowskich, czyli uczestników obrony Lwowa i Małopolski Wschodniej. Czytając napisy na krzyżach byłam zszokowana widząc, jak młodzi ludzie poświęcali się dla ojczyzny. Osoby w moim wieku, a nawet młodsze ode mnie, stawiały tak dojrzały krok i nie odpuściły aż do końca. Podziwiam ich, bo ja chyba nie byłabym tak odważna.
Ostatnim punktem naszej wycieczki była Arena Lwów, czyli stadion wybudowany na Euro 2012.

Mam mieszane uczucia jeśli chodzi o Ukrainę. Z jednej strony warto było zobaczyć coś całkiem innego, niż to, do czego przywykłam, ale gdyby nie ten nocleg, to moje życie pozostałoby dalej spokojne i nie bałabym się, że mam wszy albo pluskwy we włosach. Mam nadzieję, że będę mieć jeszcze kiedyś okazję, aby poznać ten kraj z trochę lepszej perspektywy.



Zdaję sobie sprawę, że to chyba mój najdłuższy post, dlatego podziwiam tych, którzy przeczytali i dziękuję Wam bardzo : ).

Komentarze

  1. Ciekawie się czyta Twoje spostrzeżenia :). Podobnego szoku doznałam, kiedy pierwszy raz pojechałam na Ukrainę. Pokoje, w których nocowaliśmy - kubek w kubek takie, jak pokazujesz na zdjęciach. Brr. Ale potem przyszła do mnie refleksja, że... ludzie tam tak żyją. Kilka lat później jeździłam już na Ukrainę regularnie, w ramach wyjazdów badawczych w czasie studiów na etnologii i zapoznałam się bliżej z ludźmi, niezwykłym rozrzutem społecznym, z potworną biedą i szczególnym przepychem... to trudny kraj, niełatwo go polubić, ale jest fascynujący. A ludzie - wystarczy powiedzieć, że nigdzie nie zaznałam takiej gościnności i otwartości, jak na ukraińskiej wsi. Niezależnie od tego, czy wchodziłam do chylącej się ku ziemi chatki, czy do świeżo postawionego, kapiącego złotem domu. Mam nadzieję, że będziesz miała jeszcze okazję zobaczyć Ukrainę w inny sposób niż tylko w trakcie niezbyt udanej wycieczki. Myślę, że warto dać jej szansę i przyjrzeć się z bliska.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. witam, mógłbym dostać fotki ze stadionu z zewnatrz

      Usuń
    2. Nie bardzo rozumiem?
      Proszę o kontakt na maila: all95day(at)gmail.com

      Usuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz!

Popularne posty z tego bloga

6 etykiet na letnie przetwory