Leciałam paralotnią!


Zawsze mamy problem co dać Tacie na urodziny/imieniny/dzień ojca i inne podobne okazje. Tata z kolei już od dłuższego czasu chce sobie kupić paralotnię, ale Mama mu nie pozwala. Jednak w tym roku na urodziny Mama sprezentowała Tacie coś specjalnego. Co? Lot paralotnią! Dlaczego? Żeby wybić mu to z głowy :).
Ale skąd ja się wzięłam na paralotni? Czytajcie dalej!

Na loty pojechaliśmy całą rodziną. Drugim samochodem pojechał Wujek, któremu Ciocia również sprezentowała lot. Gdy dojechaliśmy do Pińczowa pogoda była średnia, wiał lekki wiatr, a na niebie widoczne były szare chmury. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy loty w ogóle się odbędą. Jednak w miarę dojeżdżania do aeroklubu widzieliśmy, że ktoś już lata. A tak na marginesie: pojechaliśmy złą drogą i wjechaliśmy na pas startowy zamiast na parking :).

Pierwszy w tandemie wystartował Tata. Polatał parę minut, a podczas lądowania wywinął orła, ale uśmiech nie schodził mu z twarzy. Na nieszczęście Mamy Tata powiedział jej, że teraz to już na pewno musi kupić sobie paralotnię, bo to takie fajne!
Po tym jak Tata uwolnił się z plecaka i kasku podszedł do mnie i zapytał, czy nie chciałabym też polecieć. Nogi pode mną trochę się ugięły, bo wprawdzie wcześniej mówiłam, że też chcę lecieć, ale nie myślałam, że to będzie możliwe. Nie byłam w ogóle przygotowana, miałam jedynie cienki kardigan i trampki, a podobno na górze bardzo wiało. Ale! Pomyślałam, że jeśli teraz nie spróbuję, to pewnie już nigdy i skoro się boję to muszę polecieć :).

Następny w kolejce był Wujek, który wylądował już normalnie (;)). Gdy był już na ziemi usłyszeliśmy, że wiatr się zmienił i musimy przenieść się na drugą stronę pasa. Wsiedliśmy więc w samochody i grzecznie pojechaliśmy pod hangary, gdzie czekaliśmy pewnie jakieś pół godziny zanim wyciągarka zostanie przetransportowana na drugą stronę pasa, cały sprzęt ustawiony jak trzeba, a ja ubrana w plecak sięgający mi łydek (i kask, oczywiście).

Czułam lekki stresik, ale podobno wyglądało jakbym się bardzo denerwowała, bo nerwowo chichotałam :D. Jak tu nie chichotać, skoro pan z którym leciałam i pan kierujący ruchem na lotnisku cały czas żartowali? Gdy zostałam już poinstruowana co kiedy robić (kurs trwał mniej niż 2,5 minuty) oraz spięta z panem od tandemu, lina od wyciągarki została napięta. Usłyszeliśmy, że mamy czekać. Więc czekaliśmy i czekaliśmy i czekaliśmy. Może to było parę sekund, a może parę minut, czas się wtedy zatrzymał, usłyszałam jazda, jazda, jazda! i zaczęłam biec. Zrobiłam dosłownie paręnaście kroków i poczułam, że grunt usuwa mi się spod nóg. Niesamowite uczucie, które towarzyszyło mi podczas całego lotu.
Gdy byliśmy już na odpowiedniej wysokości miałam za zadanie odpiąć linę od wyciągarki, usiąść wygodnie i cieszyć się lotem. Pan z którym leciałam był bardzo miły, ale gdy ja kontemplowałam moje dyndające nogi na tle małych domków i samochodzików, on cały czas mnie zagadywał. Niezbyt mi to odpowiadało, ale dzięki temu dowiedziałam się, że lecieliśmy na wysokości około 300 metrów. Podobno mieliśmy lepszy wiatr, niż podczas lotów Taty i Wujka, i w sumie latałam dłużej, niż oni (czego później nie omieszkali mi 1000 razy wypomnieć :)). Z góry wszystko wygląda pięknie. Ciężko mi tutaj cokolwiek opisać, bardzo żałuję, że nie wzięłam ze sobą aparatu, chociaż jestem pewna, że zdjęcia nie oddałyby tych wszystkich emocji. Pisałam już o dyndających nogach, ale to było świetne, tak mieć świat pod nogami :D. Widok cały czas kojarzył mi się ze zdjęciami satelitarnymi na dużym zbliżeniu, takimi jakie można obejrzeć na Google Maps. Na żywo jednak wygląda to o wiele lepiej.
W końcu przyszła pora lądować, bo podobno straciliśmy dobry wiatr (albo pan zdenerwował się, że nie chcę z nim gadać :D). Bałam się, że wyląduję jak Tata, więc gdy byliśmy już blisko ziemi zaczęłam biec. Biegłam i biegłam, aż w końcu szarpnęło i wywaliłam się na tyłek, bo biegłam dalej, gdy pan już się zatrzymał ;). Musiałam bardzo szybko wstać, bo pan poprawiał skrzydło, żeby linki się nie splątały, a to wymagało użycia całego ciała. Siedzeniem na trawie wiele nie pomogłam, ale wszyscy i tak byli dla mnie mili :).

Gdy uwolniłam się od tego wielkiego plecaka (na którym siedzi się podczas lotu), nogi trochę mi się trzęsły, ale ze szczęścia. Tyle emocji, a wszystkie one pozytywne! Bardzo chciałabym jeszcze kiedyś polecieć. Tym razem jednak z pewnością wezmę ze sobą aparat lub kamerę. (Jeśli ktoś jest ciekawy jak to wygląda, można znaleźć mnóstwo filmów na YouTube, wystarczy wpisać widok z paralotni w wyszukiwarce).

Na czas lotu Wujek pożyczył mi bluzę, ale zwykły sweter też byłoby w porządku, bo mimo że dość mocno wiało, to był to ciepły wiatr. Trampki też nie były złe, ale podobno najlepsze są buty trekkingowe z grubą podeszwą. Takie moje drobne uwagi końcowe, gdyby ktoś wybierał się na lot. Czego Wam i sobie życzę!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

6 etykiet na letnie przetwory